środa, 30 listopada 2016

Mój pierwszy raz - czyli Ola.f we Włoszech

Do Stanów jeszcze wrócę, a teraz chciałabym opowiedzieć o tym jak wygląda moje życie tu w Europie. A więc mieszkałam w Niemczech, Hiszpanii, Belgii, USA teraz przyszedł czas na Włochy! To właśnie tu spędzę kolejne pięć miesięcy.

CV wysyłałam kilka miesięcy temu, do różnych ośrodków narciarskich i hoteli w Hiszpanii, Austrii, Niemczech i właśnie tu do Włoch. Jednak nie sądziłam, że dostane pracę w jakimkolwiek z tych krajów.  Nie ukrywam mój hiszpański i niemiecki nie są na super wysokim poziomie, a z włoskim to nigdy nie miałam do czynienia. Bałam się powrotu do Polski, zresztą jak chyba każda au pair opuszczająca Stany. Rozpoczęłam studia magisterskie w Krakowie, w między czasie szukałam pracy na miejscu. Wysyłałam CV, oddzwaniali, były rozmowy, ale w głębi duszy wiedziałam, że to nie to, że praca w biurze nie jest po prostu dla mnie. Może kiedyś, ale jeszcze nie teraz. I tak pewnego wieczoru sprawdzam maila, tu wiadomość, że Włosi otrzymali aplikację i chcieliby się umówić na Skype. Od razu podekscytowana, zapominając o tym, że mam uczelnie, wynajęte mieszkanie, że moje życie jako tako zostało już w tym Krakowie poukładane. Raz dwa im odpisałam, że jak najbardziej jestem zainteresowana. Mieszkając dwa lata w Stanach, praktycznie  całą zimę w górach, przy ośrodku narciarskim nie mogłam sobie wyobrazić lepszego miejsca pracy niż właśnie góry. Bo to tam zaczynam swoją pracę w piątek - Livingo malownicza wioska we włoskich Alpach. Marzenie wielu osób,ale także moje!

I tak oto znalazłam się we Włoszech. Nie będąc tu nigdy, jest to mój pierwszy raz, nie znając Włoskiego. Jak się okazuję po pobycie w USA nic nie jest mi straszne. Zanim jednak dojadę do Livigno postanowiłam, że spędzę dwa dni w Bergamo. Chociaż trochę poznam Włochów, ich kulturę, będę robić to co najbardziej kocham. Odkrywać nowe miejsce.

Od razu napiszę co mnie zaskoczyło w tym kraju!

Po pierwsze jak jesteście zmęczeni i chcecie się napić kawy nie zamawiajcie LATTE! Jest to po prostu mleko! Zero kawy. Trzeba zamówić Latte Macchiato.

Po drugie są tu inne gniazdka. Tego się nie spodziewałam. Końcówki z grubszymi bolcami są po prostu za grube. I tak na tą chwile nie mam ani ładowarki do laptopa, ani suszarki do włosów.

Po trzecie, trochę przyzwyczajenie z USA, ale Starbucks czy Subway tu nie istnieją!

Po czwarte bilety na autobus nie są sprzedawane w pojeździe, ani przy przystanku. Trzeba je kupić w kiosku.

Ostatnią rzeczą, która mnie zaskoczyła to sklepy spożywcze. Poczułam się znowu jakbym była w Stanach. Wybór produktów jest ogromny! Nie spotkałam się z takim w Polsce nawet w największych supermarketach. Od owoców, przez słodycze, orzechy kończąc na owocach morza. Do wyboru, do koloru.

Poza tym Włosi wydają się miłym narodem, mam nadzieję, że przez kolejne miesiące poznam ich jeszcze bardziej.

 Dzisiejszy dzień spędziłam na zwiedzaniu miasta. Przez couch surfing poznałam Livie - jak się okazało miałyśmy ze sobą wiele wspólnego, ona też była au pair i dopiero co wróciła do swojego kraju.

Livia pokazała mi całe miasto od górnych partii, po te dolne. Przyznam, że nie zrobiło na mnie, aż takiego wrażenia. Ale góry, które je otaczając są przepiękne! I tak otrzymałam krótką lekcje historii i nauczyłam się kilku przydatnych zwrotów,  teraz potrafię  zamówić kawę czy jedzenie, kupić bilety, a nawet się przywitać :)


Pizza jest tu naprawdę pyszna!

Hotel w stylu włoskim.

Trzymajcie kciuki za moją kolejną przygodę :)

poniedziałek, 28 listopada 2016

Roadtrip część 1 Lake Tahoe i Salt Flats

Samolot z Alaski miałam około 5 nad ranem. Wylądowałam w San Francisco w godzinach popołudniowych, gdzie miałam się spotkać z Chrisem (Amerykanin pochodzący z Boliwii) oraz Michi ( au pair z Austrii, która również była na swoim travel month). Następnego dnia mieliśmy odbierać Svena z Salt Lake City (au pair z Niemiec). Z San Francisco do Salt Lake City jest, aż 12 godzin jazdy samochodem. Generalnie czekał nas bardzo napięty plan. Przez kolejny tydzień chcieliśmy zwiedzić tyle, ze każda kolejna osoba spotkana na drodze śmiała się z nas i życzyła nam powodzenia, mówiąc, ze trasa, którą wybraliśmy jest zbyt długa i czasochłonna. Ale co tam, ja zawsze wierzę, że można więc wsiedliśmy szybko w auto i ruszyliśmy na wschód. Pierwszy przystanek Lake Tahoe. Bardzo malownicze jezioro na granicy Stanu Kalifornia oraz Nevada. Pod względem głębokości jest drugie co do wielkości w Stanach Zjednoczonych zaraz za Jeziorem Kraterowym w Oregonie. Znajduje się ono w Paśmie Górskim Sierra Nevada, które wchodzi w skład Kordylierów. To na tyle powtórki z geografii. Kupiliśmy sobie piwka i znaleźliśmy chwilkę na spacer wzdłuż jeziora.


W międzyczasie załatwiliśmy sobie nocleg na Couch Surfingu około 4 godziny od Salt Lake City. Będę podkreślać wiele razy, aby korzystać z tej stronki! Nawet na ostatnią chwilę udało nam się znaleźć miejsce do spania, w związku z tym, że nie mieliśmy dokładnego planu, gdzie się zatrzymujemy i gdzie śpimy, bo po co? Na spontanie przecież najlepiej. To o północy udało nam się dotrzeć do jakieś małej wioski w Utah, nasz host oczywiście czekał na nas,częstując nas piwem na przywitanie. Posiedział z nami może z godzinę i wyszedł... tak po prostu zostawił nas w swoim domu. Powiedział, żeby się rozgościć, gdyż on musi iść do pracy. To nie pierwszy raz kiedy spotkałam się otwartością i gościnnością Amerykanów. Już mnie to nawet po jakimś czasie przestało zaskakiwać.

Po drodze znalazłam swoją wioskę ;)

Nasz host poprzedniej nocy polecił nam zatrzymać się przy Słonej Równinie Bonneville - Salt Flats. Nie powiem, ale bardzo ciekawe miejsce. Pierwszy raz w życiu widziałam tak dużo soli, ze aż raziło bielą.




Następnie odebraliśmy Svena, którego niestety bagaż został w DC.... jakoś sobie poradziliśmy. Kolejnym punktem naszego road tripu był Yellowstone National Park!


niedziela, 27 listopada 2016

Alaska – final destination część 2 kierunek północ

Zaraz z rana pojechałyśmy na lotnisko, aby odebrać auto. Miałyśmy do przejechania prawie 400 km. Ale wiedziałyśmy, że zajmie nam to więcej nić powinno. Zatrzymywałyśmy się za każdym razem kiedy zobaczyłyśmy coś co jest warte sfotografowania.

Do Denali można dotrzeć trzema sposobami :

1.Autobus
Kursuje on raz na dzień od 15 maja do 15 września
Czas podróży  około 6 godzin
Cena 90$ w jedną stronę

2.Legendarny pociąg
Kursuje raz na dzień od 17 Maja do 16 września
Czas podróży około 8 h
Cena: różne warianty od 167$ w jedną stronę

3.Wynajem samochodu
3 dni około 70$ + benzyna

Jak widać dla nas najlepszą opcją było wynajęcie samochodu.

W godzinach popołudniowych udało nam się dotrzeć do naszego hotelu. Zameldowałyśmy się i poszłyśmy zwiedzać okolicę oraz nasz resort.












Kolejnego dnia udałyśmy się do Parku Denali. Jest on większy niż Stan Massachusetts. Można tam spotkać między innymi łosie, renifery i niedźwiedzie grizzly! Tych ostatnich bałyśmy się najbardziej, ale na nasze szczęście nie stanęły nam na drodze. I oczywiście na terenie Parku znajduje się Mc.Kinley, a obecnie nazwa została zmieniona na Denali- najwyższy szczyt Ameryki Północnej (6190 m.n.p.m.)











Skoro jesteśmy tak blisko koła podbiegunowego to dlaczego by nie odwiedzić Świętego Mikołaja? wsiadłyśmy do auta i wyruszyłyśmy do miasta o nazwie North Pole!




Czas na powrót do naszego ośrodka. Wracając musiałyśmy wyłączyć nawigacje i zostawić kilka procent na czarną godzinę, bateria w telefonie była na wyczerpaniu (drugi z jakiegoś powodu nie działał), a czekała nas dwugodzinna jazda. I tak się jakoś stało, że zamiast na południe pojechałyśmy na północ... co najgorsze zorientowałyśmy się dopiero  po 2 godzinach kiedy byłyśmy dosłownie pośrodku niczego, a znak na drodze wskazywał, że następne miasto będzie dopiero za 80 mil.


 I tak czekała nas bardzo długa droga powrotna. Ale na szczęście miałyśmy szanse oglądać piękny zachód słońca, oraz zwiedziłyśmy tereny gdzie nigdy byśmy się nie wybrały.


Koło północy udało się dotrzeć do hotelu. Byłyśmy nieco załamane, że nie zobaczyłyśmy zorzy polarnej. Ale to jest kolejny powód dla którego któregoś dnia tam wrócę,
Ostatni dzień poświęciłyśmy na kolejny hike. Poprosiłyśmy Panią pracującą w Visitor Center, aby wybrała dla nas łatwą trasę , gdyż musiałyśmy wracać na lotnisko tego dnia. Jednak Pani Ranger najwyraźniej nas nie zrozumiała. Jednak widoki jakie na nas czekały na szczycie były piękne!



I tak zakończyła się Nasza wyprawa na Alaskę. No może nie do końca. Tak nam się spieszyło na lotnisko, że zatrzymał nas miły Pan policjant. Ale skończyło się tylko na upomnieniu ;) Szczęśliwe i zmęczone dojechałyśmy do Anchorage. Kasia wróciła do Bostonu a na mnie czekały dalsze przygody.

Alaska – final destination część 1 Anchorage


Udało mi się! Największe marzenie spełnione. Muszę się przyznać, że jestem z tego bardzo dumna. Coś co wydawało mi się nieosiągalne i niemożliwe we wrześniu stało się faktem. Mimo tego, że spędziłam na Alasce tylko 5 dni to zostawiłam tam całe swoje serce. Na pewno  będę chciała tam wrócić, śmieje się że chce spędzić tam swój miesiąc miodowy więc trzeba zacząć szukać kandydata, który pokochałby to miejsce tak jak ja.
Lotnisko na które leciałam mieściło się w Anchorage. Lot zajął mi wiele godzin, ale to dlatego, że leciałam z samego południa Stanów z Texasu ( który opiszę również w swoich późniejszych postach) dwie przesiadki w LA i San Francisco, wszystko po to, aby oszczędzić ile się da. Miałam ogromne szczęście, że poznałam Kasię, która towarzyszyła mi podczas całej podróży po Alasce. Tak więc spotkałyśmy się na lotnisku. Od razu było czuć klimat tego miejsca. Misie na każdym koku, obrazy zorzy polarnej, ryby  i piękne widoki gór na ekranach TV. Byłyśmy podekscytowane jak małe dzieci.


Trzeba było znaleźć transport do hostelu, który znajdował się w centrum miasta. Tylko wyszłyśmy z hali przylotów i od razu bardzo miła Pani zaoferowała nam podwózkę pod nasz hostel. Za darmo! Tak więc od samego początku szczęście nam dopisywało. Nasz plan był taki aby w Anchorage spędzić dwie noce, a następnie miałyśmy się udać na północ do Parku Narodowego Denali, gdzie miałyśmy zarezerwowany hotel w resorcie McKinley na kolejne dwie noce.
Bent Prop Inn & Hostel midtown ( 2 noce)
Cena za 2 noce 70$ od osoby
Pokój czysty, z kuchnią i salonem. Znajdowały się tam 4 łóżka, jednak byłyśmy tylko we dwie. W odległości 5 minut znajdował się sklep Walmart. Do samego centrum, gdzie znajdują się bary, sklepy – 40 minut piechotą, 10 minut autobusem ( oczywiście z naszym szczęściem kierowca nie chciał od nas pieniędzy na bilet) , taksówką 10$.
McKinley Chalet Resort: (2 noce)
Cena za 2 noce za pokój dwuosobowy 211$
Resort znajduję się 10 minut jazdy samochodem od Parku Narodowego. Dookoła niesamowite widoki. Góry, rzeka, lasy. Pokój czysty o wysokim standardzie ( wi-fi dostępne tylko w głównym lodge) . Bez wyżywienia. Jak najbardziej polecam.
Pierwszego wieczoru udałyśmy się oczywiście do centrum w poszukiwaniu Alaskańskiego piwa! Jak się później okazało wybrałyśmy jeden z lepszych barów, miejsce spotkań lokalnych ludzi. Podanie piwa w słoiku trochę nas zaskoczyło.  Teraz musiałyśmy ustalić plan co będziemy robić i tak wpadłyśmy na świetny pomysł, aby kolejnego dnia udać się na rejs na lodowiec.





Przeszukałyśmy różne strony internetowe i znalazłyśmy świetną ofertę 5 godzinna wycieczka na lodowiec Portage. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że dodatkowo do tej wycieczki wliczony jest postój w Alaska Wildlife Conservation Center.
Cena rejsem, dojazd do portu i wjazd do konserwatorium – 90$
I tak z samego rana ponownie wybrałyśmy się do centrum. Zwiedziłyśmy tamtejszy browar – 49th State Brewing Co- Anchorage . Na wakacjach piwko przed południem można wybaczyć :)




A o godzinie 13 udałyśmy się na miejsce zbiórki i pojechałyśmy do portu. Droga, którą jechaliśmy to jedna z lepszych dróg na Alasce, gdzie widoki zapierają dech w piersiach  – mowa tu oczywiście o Seward Highway. Nie mogłyśmy oderwać oczu od okna autokaru.






Niestety pogoda nam nie dopisywała, chociaż szczerze powiem, że deszcz i chmury dodawały uroku widokom. Lodowiec ten jest bardzo popularny – zaraz za Parkiem Denali odwiedza go najwięcej turystów. Oczywiście był on o wiele większy, z roku na rok lód niestety topnieje. Topnienie tego lodu spowodowało, że powstało Jezioro Portage, dzięki czemu możemy zobaczyć lodowiec z bliska.







W drodze powrotnej czekała nam niespodzianka. Postój w konserwatorium – gdzie ludzie pomagają dzikim zwierzętom wrócić do zdrowia po czym będą miały większe szanse na przeżycie w swoim naturalnym środowisku. I tak w końcu zobaczyłyśmy niedźwiadki, łosia, wilki, lisy i wiele innych dzikich zwierząt, które dzięki pomocy będą w stanie przetrwać.








Wieczorem po powrocie do centrum czekały nas kolejne atrakcje. Spotkałyśmy się na kolacji z T i jego dziewczyną ( oczywiście couchsurfing jest tu najlepszą opcją, żeby poznać tutejszych ludzi ), którzy od urodzenia mieszkają w Anchorage. Wiadomo poznawanie nowych osób, to najlepszy sposób na to aby dowiedzieć się najwięcej o danym miejscu.
Warto zapamiętać, że sezon na Alasce trwa od Maja do połowy września. Wtedy to działają pociągi, autobusy, wycieczki, rejsy. Dzień jest wtedy długi, należy pamiętać że jesteśmy bardzo blisko bieguna  północnego i panuje tu dzień i noc polarna. Nasi nowi znajomi opowiedzieli nam jak to się żyje kiedy praktycznie przez kilka miesięcy słonce jest tak bardzo ograniczone. Jednak nie jest to tak, że jest ciemno 24 h na dobę. Słońce zagląda tam zimą na 5-6 godzin dziennie. Jednak miasto to jest położone na południu Stanu. A wiadomo im bardziej na północ tym dzień staje się krótszy. I tak w mieście Barrow najbardziej wysuniętym na północ punktem Alaski Słońca nie ma przez cały dzień  od połowy listopada do stycznia.
Spędziłyśmy bardzo miły czas. Zostałyśmy zaproszone na kolacje, a potem wzięli nas na tour po pubach. Jak to się często zdarza, osoby z couch surfingu są bardzo gościnne. Za nic nie udało nam się zapłacić. Odwieźli nas do domu, a z samego rana musiałyśmy jechać na lotnisko w celu odebrania samochodu. Czekała nas długa podróż na północ do Deanli.